Praca na komisariacie Norwood może nie był całkiem spokojna, ale też zwykle nieszczególnie fascynująca. Zazwyczaj w sezonie letnim obfitowała w dwa rodzaje zgłoszeń: pijani turyści rozrabiają/turyści zobaczyli ekshibicjonistów i znosili to znacznie gorzej niż większość mieszkańców. Czasem, niestety, zdarzał się też jakiś topielec albo przypadki wandalizmu. Ewentualnie rozrabiający zmienny - tych zaskakująco często dostawała pod opiekę McTaggert (nigdy nie rozgryzła, czy beta uważał, że jej przynajmniej nie trafi z tym szlag, podczas gdy inne wilki z posterunku mogą postanowić odgryźć głowę komuś ze stada). Tego ranka jednak trafiło się coś ciekawszego. Brenna nie była pewna, czy to dobrze, czy źle. Z drugiej strony, dzięki temu miała doskonały pretekst, aby na razie dać sobie spokój z ostatnim raportem. Naprawdę nienawidziła tej całej papierologii... - Hej, Darcy! - rzuciła, podchodząc do biurka Monroe. W robocie jej ukochane, popkulturowe koszulki zastępował mundur, a włosy, które niechętnie poddawały się niewoli szczotki lub grzebienia, spięła w krótką, niedbałą kitkę. - Zbieraj się, Brenda coś dla nas ma. Właśnie zadzwonił jakiś turysta, że jego dzieciaki zwiały z opuszczonego osiedla przed, cytuję "półnagimi, agresywnymi ćpunami" - oświadczyła. Co mogło oznaczać równie dobrze, że faktycznie trafili się jacyś narkomani, to, że ktoś imprezował przez całą noc w opuszczonych budynkach i teraz rankiem wywlekł się stamtąd w złym stanie, jak i że gówniarze natknęli się na jakiegoś zmiennego, który uznał opuszczone miejsce za dobre miejsce na przebieżkę w wilczej formie i właśnie się zmienił. Podejrzenie tego ostatniego całkiem nieźle wyjaśniało, dlaczego zgłoszenie przydzielono właśnie im. Gdyby chodziło o to, mieli się postarać wrócić z pustymi rękami. Ewentualnie po kazaniu na temat nie pokazywania się turystom... - Gotów na emocjonujące sprawdzanie okolicznych ruder? - spytała, niemal wesoło, kierując się do wyjścia z posterunku i jednego z radiowozów.
Darcy w zaciszu swojego biurka, jak i wtedy, kiedy na szerokich barkach opinał się profesjonalny mundur bagiety, zdawał się być całkiem innym człowiekiem, niż Munroe, którego znali znajomi spoza komisariatu. Wychowany przez ojca policjanta, dziadka policjanta i dalej tą samą tradycją, traktował swój zawód nader poważnie i choć nierzadko można było zastać go z kopytami na biurku, to jednak raporty były zawsze skrupulatnie spisane, doniesienia przeczytane, dokumenty uporządkowane, a kawunia ciepła i pita. Kiedy Brenna zawitała w okolice jego biurka, podniósł na nią wzrok znad niewielkich okularów w cienkiej, drucianej oprawce, które miał zatknięte ledwie na czubku nosa i uniósł pytająco brwi. Dopiero po chwili się zreflektował, szybko je zdjął i wrzucił do szuflady - nie był jeszcze takim starcem, żeby nie dać rady czytać bez okularów, ale no, po prostu było w nich wygodniej! - Hm? - odchrząknął, biorąc kubek w rękę i pociągając łyka. - Oh, lala. - gwizdnął przez zęby, zamykając teczkę i pociągnąwszy ostatniego łyczka, wstał z krzesła, które stęknęło z ulgą. Dopiero jak podnosił dupę do pionu widać było, jakim jest wielkim, tęgim chłopem. I jak powykrzywiane nogi ma jego krzesło. Spojrzał tęsknym wzrokiem na kubek z kawą, niczym przy rozstaniu z ukochaną, po czym ruszył za McTaggertówną. Po drodze rzucił teczkę na blat rejestracji dokumentów i zgarnął ze swojej półki kluczyki do radiowozu. Tego większego, bo w tych małych nogi mu się rozjeżdżały pod kierownicą. - Szczyt marzeń. - przyznał z entuzjazmem, którego konkurentem mógłby być jedynie pośmiertny spazm zastygły na twarzy nieboszczyka- O ile obstawiasz, że to rzeczywiście jakiś ćpun? - zapytał naciągając na głowę czapkę i wsiadając do auta. Zakomunikował w radiu, że wyjeżdżają spod komisariatu i w jakim kierunku się udają, po czym wyjechał na trasę. Akurat te momenty, kiedy mogli sobie pojeździć, były ulubionymi w ciągu dnia. Nacisnął guzik radia, a gdy z głośników odbiła się lekka, jazzowa nutka puścił Brennie oko i zaczął lekko kiwać się do rytmu. - Jeszcze dwa dni. - w domyśle, że do weekendu. Bo on w głowie żył od weekendu do weekendu. Jak każdy normalny chłop, nie?
Brenna w pracy prawdopodobnie... była tą samą osobą, co poza nią, chociaż robiła się trochę bardziej uparta i trochę mniej gadała. No, i gdy sytuacja robiła się poważna, poważniała. Zasadniczo też była już kolejnym pokoleniem w policyjnej rodzinie, a Darcy, ładnych parę lat od niej starszy, miał na pewno okazję poznać jej ojca, i może nawet pamiętać ją samą jako smarkulę włóczącą się po komisariacie i nazywającą większość starszych policjantów wujkami. - Tak, byłam pewna, że marzysz o bieganiu za narkomanami po opuszczonym osiedlu - odparła dość wesoło na jego mało entuzjastyczne stwierdzenie, wskazując do radiowozu. Już na fotelu upewniła się, że broń ma pod ręką, i kajdanki też zabrała. Na wszelki wypadek. - Wiesz co? Nie zdziwię się, jak faktycznie się trafi. Trzy tygodnie temu zaczepił mnie na patrolu przechodzień, bo tam podobno strzelali... i okazało się, że jakiś dzieciak ćwiczył strzelanie z łuku. A dwa tygodnie temu interwencja na imprezie, gdzie chłopak wyciągnął nóż. I później jeszcze wpadł z nim prosto na jedną z córek szeryfa. Po tym Brenny już nie mogłoby zdziwić paru ćpunów. Uśmiechnęła się tylko lekko, kiedy puścił muzykę. Jej podejście do jazzu było podobne do większości gatunków muzycznych: nie uwielbiała jakoś mocno niemal żadnego, za to lubiła prawie każdy. - Dwa dni? - nie zrozumiała w pierwszej chwili, może dlatego, że czasem trzymała weekendowe dyżury. Jak ktoś nie miał rodziny, zwykle tak kończył, a McTaggert niezbyt protestowała. - Chodzi o imprezę u Nory? Mam wrażenie, że wybiera się tam połowa miasta i chyba dziewięćdziesiąt procent watahy. Sama Brenna nie szła, bo raz, miała robotę, dwa, nigdy nie odnajdowała się za bardzo na takich wielkich zabawach. Już w czasach szkolnych wolała raczej mniejsze spotkania. Nie zdziwiłoby jej jednak, jeśli Darcyego zaproszono. Obserwowała przez okno budynki, a potem opuszczone osiedle - przecudny obraz tego, w co zamieniają się nieudane inwestycje. - To według zgłoszenia było gdzieś w tej części - powiedziała, wskazując na miejsce, gdzie mogli zaparkować. [b] - Podobno między budynkami "bez dachów", ale to średnio pomaga." Bo chyba z jedna trzecia budynków nie miała dachu, albo miała dach niekompletny